środa, 2 lutego 2011

Puszcza Romincka 27-30.01.2011

 BORN TO BE WILD!



No i stało się. Slaq był ojcem pomysłu co by zimą wybrać się w polską tajgę. Knuliśmy długo po czym okazało się, że chyba w tym roku jednak odpuścimy. Z nieba jednak spadł nam kolega Puchal, któremu gdy przedstawiliśmy pomysł wyjazdy na biegun Polski uznał to za całkiem zacny pomysł. Długo nie trzeba było czekać na reakcję i rzucił pomysł co by pojechać tam jego samochodem na ostatni weekend stycznia. Okazało się jednak, że Slaq ten termin ma zajęty, Mr. Sloth walczy z sesją, a Grzymek się rozchorował. Zebrała się zatem ekipa składająca się z mojej skromnej osoby, Puchala i niejakiego Abscessuasa Perianalisa :P Wyjazd zaplanowaliśmy na czwartek po pracy. Puchal odebrał AP z dworca centralnego w Warszawie po czym oczekiwałem na nich na wylotówce. Około 17:30 cała nasza trójka siedziała już w ciepłym suvie i sunęła do miejsca docelowego czyli Gołdapu. Gdy wyjeżdżaliśmy termometr w samochodzie pokazywał  -6*C. Podróż trwała około 4h. Na trasie ciągle obserwowałem termometr i patrzyłem jak zmienia się temperatura w raz z zapadaniem zmroku i zbliżaniem się w okolice Suwalszczyzny. Podróż umililiśmy sobie browarkiem zakupionym po drodze na stacji paliw, chciałem żeby zeszło mi trochę ciśnienie przed wkroczeniem w nieznane.
Po drodze ustaliliśmy, że zostawienie samochodu w Gołdapie będzie kiepskim pomysłem, ponieważ do serca tajgi dzieliło by nas wtedy około 10km których nie chcieliśmy marnować na łażenie po asfalcie. Wyjechaliśmy zatem za Gołdap w kierunku wsi Jurkiszki celem porzucenia tam środka transportu. Po drodze zauważyliśmy jednak znak prowadzący do jakiejś agroturystki leżącej niemal w środku lasu. Mimo, że było już dość późno bo jakoś po 22 postanowiliśmy zaryzykować i udać się tam celem zaparkowania. Udało się, gdy dojechaliśmy na miejsce okazało się, że w chacie pali się światło, znaczy jeszcze nie śpią. Po chwili Puchal zadzwonił do gospodarza, który nas przywitał i wyraził pozwolenie na zostawienie samochodu. Przepakowaliśmy się, zabraliśmy manatki i ruszyliśmy dziarsko w puszczę. Jako że posiadaliśmy jedynie mapę Suwalszczyzny trochę pomyliło nam się miejsce do którego dojechaliśmy z ostatnia miejscowością która, była zaznaczona na naszej mapie na wschód od Gołdapu. Efekt tego był taki, że zamiast na zachód od agroturystki ruszyliśmy droga na wschód, która po jakimś czasie okazała się droga biegnącą na południe, czyli w zupełnie innym kierunku niż była tajga. W miedzy czasie okazało się iż AP zapomniał noża z samochodu, a Puchal piły. O ile bez jednego noża mogliśmy sobie spokojnie poradzić, o tyle brak piły strasznie mnie zaniepokoił. Uznaliśmy jednak, że nie warto się wracać i brnęliśmy dalej w ślepy zaułek, po czym okazało się iż dziwnym trafem wychodzimy z lasu w bliżej nieznanym kierunku. Po szybkiej weryfikacji naszej pozycji przez GPS, kompas i mapę uznaliśmy, że jednak idziemy w dupe. Zatem na darmo zrobiliśmy kawałek drogi bo powrót do miejsca startu okazał się nieunikniony. Miałem jednak z tego satysfakcję ponieważ była to okazja, żeby zabrać piłę z samochodu i nóż dla AP.
Zatem po ponownym przepakowaniu ruszyliśmy już w dobrym kierunku. Ciemno, zimno, późno, uznaliśmy więc, że dziś nie będziemy daleko wędrować i w miarę szybko postaramy się znaleźć miejsce na pierwszy nocleg. Ruszyliśmy zielonym szlakiem, aby potem odbić gdzieś w bok i zalogować się na noc. Po jakiś 30 min marszu zboczyliśmy ze szlaku i znaleźliśmy dogodne miejsce na przetrwanie do rana.
A wiec zaczęło się. Po zrzuceniu plecaków przystąpiłem do kopania w śniegu dołu celem rozpalenia weń ogniska, a chłopaki gorączkowo zabrali się za zbieranie drew na opał. Wszak każdemu z nas po podróży i w tym zimnie zamarzył się ciepły posiłek przed snem. Kopanie dołu przerosło moje najśmielsze oczekiwania. Warstwa śniegu przez jaką musiałem się przekopać okazała się mieć około 70 cm. I w tym momencie po raz pierwszy nieodzownym narzędziem okazała się piła, której to wcześniej o mało nie zapomnieliśmy. Śnieg okazał się na tyle zmrożony, ze udawało mi się piłą wycinać z niego bloki niczym na igloo.
Udało na się w końcu rozpalić ognisko, w międzyczasie zaczęliśmy organizować miejsce do spania, rozbiliśmy tarpy, rozwinęliśmy karimaty i śpiwory, żeby po jedzeniu wskoczyć od razu do wyrka.
Po najedzeniu się moi kompani udali się na spoczynek, a ja posiedziałem jeszcze chwilę przy ognisku, po czym dołączyłem do grona śpiochów. Kładąc się spać zerknąłem jeszcze na termometr który oznajmił mi iż mamy nie mniej ni więcej jak -21*C :D Zatem nocka zapowiadała się ciekawie. Poszliśmy spać w granicach godziny 2.
Mimo, że mam trochę zimowych wypadów już za sobą, żaden nie przytrafił mi się w tak niskiej temperaturze. Przygotowałem się najlepiej jak mogłem, ale wiedziałem, że nocna telepka będzie nieunikniona.
Sprzęt jaki posiadałem na przetrwanie nocy składał się z:
- Śpiwór, którego temp. komfortu wynosi -5, a extreme -15
- Holenderski bivybag z gore-texu
- Holenderska mata samopompująca
- 2 pary skarpet w tym jedne wełniane a drugie zwykłe
- Para kaleson, na to dresy i spodnie m-65
- Na górę koszulka termoaktywna, wełniany sweter z jakimś dodatkiem, bluza z kapturem i polar.

Puchal cwaniak miał śpiwór z komfortem do -20*C więc u niego obawy przed zimnem w nocy nie występowały. AP miał z nas najgorzej, ponieważ posiadał jedynie 2 letnie śpiwory, zwykła karimatę, awaryjny koc od Puchala i folie NRC do rozłożenia na glebę. Z resztą każdy z nas korzystał z tej opcji z NRC.
Po jakiś 30 min grzania się w śpiworze ku mojemu zdumieniu okazało się, że cenne ciepło już zaczyna uciekać z mego kokonu i zacząłem odczuwać dyskomfort. Moje myśli krążyły wtedy wokół AP, zastanawiałem się czy chłopak sobie poradzi i jakie będą morale gdy nadejdzie świt...

Przeżyliśmy :D Gdy się obudziłem zauważyłem AP krzątającego się koło ogniska celem ponownego go rozpalenia. Puchal jeszcze smacznie spał. Wstałem najszybciej jak potrafiłem, ubrałem buty które były zamarznięte na kość i udałem się w rozgrzewającą przebieżkę po lesie przy okazji informując familię przez tel. iż przeżyliśmy. Po powrocie z przebieżki Puchal już nie spał wiec przystąpiliśmy do przygotowywania śniadania. Ależ ZONK! Okazało się że wszystko zamarzło. Woda na kość, zabrałem ze sobą do jedzenia żeberka i słoninę, domowe smalce i 2 chleby za poradą Slaqa , któremu dziękuję bo nie wyobrażam sobie innej diety w takich warunkach niż wysoko tłuszczowa. Okazało się, że nic nie nadaje się
do spożycia ze względu na swą twardość. Musieliśmy wszystko rozgrzewać przy ogniu.
Tuż przed śniadaniem, temp -17*C




Przygotowywanie śniadania
Miodek pitny na rozgrzewkę



No i co się okazało, znaleźliśmy kolejne zastosowanie dla naszej piły której OMC nie zapomnieliśmy. Chleb niczym klocek drewna niczym innym nie dał się pokroić jak zębatym Stanleyem Puchala, oto i on w akcji :P

Jako że późno poszliśmy spać, to i późno wstaliśmy, wiec ze zjedzeniem śniadania i ze zwinięciem obozu zeszło nam się do 12. Dzień zapowiadał się fantastycznie ponieważ na niebie nie było żadnych chmur i świeciło słońce jak balija. Dzięki temu morale było na całkiem niezłym poziomie.
Tuż przed wyruszeniem z obozu nr.1
Po zebraniu gratów i sprawdzeniu czy niczego nie zostawiliśmy ruszyliśmy przez tajgę ciesząc się słońcem i pięknymi okolicznościami przyrody.

Wróciliśmy na zielony szlak i tak sobie wędrowaliśmy jak najdalej nam się uda przed zapadnięciem zmroku. Uznaliśmy, że koło godziny 16 musimy już mieć kolejne miejsce na nocleg znalezione, co by znów nie robić tego po ciemku, ponieważ kolejne noce miały być już dłuższe niż ta pierwsza, więc chcieliśmy jeszcze za widoku zebrać odpowiednią ilość opału co by nam nie brakło.
Ekypa na trasie w pełnej krasie

Docierając do jakieś wioski po drodze uznaliśmy, że będzie to idealne miejsce na krótki odpoczynek, papieroska i przekąszenie czekoladki.

Tym czasem z naprzeciwka na drodze pojawił się patrol Straży Granicznej. I tu ciekawostka. Wybierając się do Puszczy Rominckiej warto jest powiadomić tamtejszą placówkę zielonych o swoim przybyciu, jak i zamiarach. Za namową Slaqa tak też uczyniliśmy. Jeszcze przed wyjazdem powiadomiliśmy pograniczników o naszej wycieczce, w jakim celu ona się odbywa, planowanej trasie, gdzie zostawiamy samochód itp. Wymagali również od nas podania danych osobowych. Wszak jest to granica UE dzielona z Federacją Rosyjską, więc teren zasługujący na szczególną uwagę przez strażników. Technologie tam mają takie, że spokojnie dopatrzyli by się naszego ogniska gdzieś w lesie, co mogło by się wiązać z nieoczekiwaną wizytą i dziwną procedurą sprawdzenia kim jesteśmy i co tu robimy. Tym bardziej, że byliśmy ubrani raczej na morowo i co niektórzy mieli niemal 20cm noże przy pasie. Gdy w końcu do nas podjechali zapytali tylko czy to my zgłaszaliśmy przybycie. Ponowne zweryfikowanie nazwisk było już formalnością. Ogólnie byli bardzo ucieszeni z faktu, że ich wcześniej powiadomiliśmy o przybyciu (co zaoszczędziło nam niepotrzebnych nieprzyjemności) jak i z tego, że odwiedzamy ich tereny. Rozmowa przebiegła w miłej atmosferze. Mając już spotkanie za sobą wiedzieliśmy, ze ani oni nam, ani my im nie będziemy już wchodzić w drogę bo i tak będą wiedzieć gdzie jesteśmy. Więc ruszyliśmy zatem w dalej spokojni o to, że nie czeka nas już żadna niezapowiedziana wizyta.
Znów zostaliśmy z tajgą sam na sam




Gdy czas płynął nam nieubłaganie szybko, my zaś wędrujący w wesołych nastrojach w porę ocknęliśmy się, że już robi się późno i czas na szukanie kolejnego noclegu. Dzisiejsza noc zapowiadała się cieplej ponieważ wieczorem na niebie zaczęły ukazywać się chmury które to zwykle zwiastują większą temperaturę. Miejsce na nocleg znaleźliśmy jakieś 750m od Rosyjskiej granicy

Kolejne przygotowywanie miejsca na ognisko które stałą się już moją domeną na tym wypadzie, ale ubaw miałem po pachy ponieważ śnieg znów dało się ciąć piłą niczym robią to Eskimosi. Miejsce na nocleg znów wybrane wśród jak największej ilości świerków.

Puchal przygotowuje szczapki na rozpałkę

Po przygotowaniu ogniska przystępujemy do już do naszej drugiej kolacji. Zaczyna się ponowne topienie śniegu i prace ogólnie około obozowe.

Po zjedzeniu kolacji około 19:30 Puchal i AP uznali, że najwyższy czas iść spać. Ja ciągle podniecony północnym lasem postanowiłem sobie trochę zabalować przy ognisku i zeszło mi się aż do 23 :D

TU BYŁY ŁADNE ZDJĘCIA, ALE NIESTETY NIEPOPRAWNE POLITYCZNIE WIĘC CENZURA NAKAZAŁA USUNIĘCIE!!!

Zatem na osłodę wklejam zdjęcie kota z serem na głowie. 


No to pospaliśmy. Drugiej nocy było tylko -16 więc okutany w swoje łachy w końcu czułem komfort i udało się w spokoju przespać do rana. Niestety tym razem pogonił mnie szczoch w nocy i musiałem wyłazić na zewnątrz, ale jakoś udało mi się to zrobić całkiem szybko i sprawnie, bez większych strat ciepła.
Poranne śniadanko






Tak jak poprzedniego poranka, najedliśmy się, napoili i zabraliśmy się za zwijanie obozu celem ruszenia w dalszą drogę i znalezienia miejsca na ostatni już niestety nocleg :/


 Dziczki trochę się napracowały.

Trzeci dzień, czyli sobota byłą już w zasadzie po zatoczeniu koła powrotem do bazy.. Po drodze ustaliliśmy, że na ostatni nocleg rozbijemy się jeszcze bliżej agroturystyki niż pierwszej nocy co by już w niedzielę nie musieć dużo łazić. Jedynie zjeść śniadanie, zebrać obóz i jak najszybciej do samochodu.

Trafił nam się nawet jeden saren i to było w zasadzie wszystko dzikie co udało nam się zaobserwować w puszczy nie licząc dzięcioła, którego zauważyłem pierwszego poranka.
W zasadzie nie ma się co dziwić. Puszcza Romincka to niezwykle ciche i spokojne miejsce. Mimo, że tropów byłą wszędzie cała masa gdziekolwiek się nie znajdowaliśmy to naprawdę cieżko było coś ustrzelić aparatem. Wszak nie nastawialiśmy się na żadne tropienie. Wędrowaliśmy sobie luźno rozmawiając, a w takiej dziczy podejrzewam, że zwierzęta już s kilometra węszyły nasza ferajnę i nie dawały się zaskoczyć na szklaku.


Między godziną 15-16 uznaliśmy, że najwyższy czas zbaczać ze szlaku w celu znalezienia dogodnego miejsca na przetrwanie ostatniej nocy. W sobotę było stosunkowo ciepło i pochmurną, ale wiał straszliwie przenikliwy wiatr który wysysał z nas życie.Po jakimś czasie od zboczenia ze szlaku i brodzeniu w śniegu znaleźliśmy miejsce, w którym mieliśmy rozbić nasz ostatni obóz. Procedura jak w poprzednie dwa wieczory. Aż do znudzenia. Ja znów zabrałem się za kopanie dziury na ognisko, Puchal i AP zadbali o zbieranie drewna. Po dwóch dniach robienia tego samego, za trzecim razem udało nam się już zgrać na tyle, że obóz szybko nabierał kształtów.

W międzyczasie gdy Puchal zajął się przygotowywaniem szczapek na ognisko, ja zabrałem się za rozwieszenia tarpa
, pod którym AP przygotował sobie od razu posłanie, tym razem pod karimatę i NRC dodając świerkowych gałązek. Puchal też zastosował ten sam patent. ja sobie odpuściłem bo moja mata zimą sprawdza się znakomicie i nie potrzeba jej dodatkowej izolacji.
Ognisko przygotowane przez Puchala czekające tylko na iskrę z krzesiwa.


W końcu przyszedł fakir i iskrę zapodał
Po kilku ruchach krzesiwem znów ogarnęło nas ciepło ogniska i niepohamowana radość, że teraz czeka nas już tylko kolacja i odpoczynek.
A zapomniał bym. Jeszcze na szybko przygotowaliśmy sobie miejsca do siedzenia na posłaniach ze świerkowych gałązek.
Pan Puchal na włościach


Tuż obok ja przygotowujący jedzenie i nieodzowna na wszystkich obozach srajtaśma zawieszona jak zawsze na honorowym miejscu. Szlachta się bawi i podciera dupę białym papierem.
Wolno nam teraz, czas na relaks...



Po kolacji, opowieściach ogniskowych którymi Puchal umilał nam czas AP stwierdził, że czas udać się na spoczynek. Wykruszył się pierwszy i uciekł spać, Puchal posiedział ze mną jeszcze z 30min i około 20 po raz kolejny zostałem sam przy ognisku. Znów się trochę zasiedziałem dumając jednocześnie patrząc się tempo w sam środek ogniska. Kładąc się spać było całkiem ciepło, dużo cieplej niż poprzednich nocy. Gdy po raz kolejny obudził mnie szczoch około 3 i uznałem, że najwyższy czas opróżnić pęcherz ku mojemu zdziwieniu na termometrze wyświetlało się jedynie -3.5*C. Patelnia można by rzec. Problem był jedynie taki, że przez wiatr, który wiał cały dzień i noc, strącał cały śnieg z drzew na glebę. Gdy się odlałem zachciało mi się zapalić papierosa. Chcąc przysiąść przy wygaszonym już ognisku okazało się że wszystko jest zasypane przynajmniej 2cm warstwą śniegu. Nie mogąc znaleźć nic pod dupę zasiadłem bezpośrednio w śniegu i delektowałem się papieroskiem wsłuchując w odgłosy puszczy.
Po jakiś 15 min znów pakowanie do śpiworka i komar.

Tym razem obudziłem się ostatni. Chłopaki byli trochę w szoku, że wszystko zasypało, nierozważny AP zostawił swoje glany przed zadaszeniem z tarpa i nasypało mu do nich sporo śniegu. Od razu zaczęli na mnie krzyczeć, że tym razem to ja rozpalam ognisko. Fakt, że wcześniej na tego nie robiłem bo zajmował się tym Puchal bądź AP. Widziałem, że sprawia im to przyjemność więc się nie pchałem. Dziwnym trafem tylko, uznali, że mam to zrobić wtedy, kiedy akurat wszystko zasypało. Nie było z tym jednak oczywiście żadnego problemu. Ogarnąłem się z noclegowni, znalazłem trochę kory brzozowej i po 5 min ognisko znów świeciło blaskiem.
Noc była bardzo ciepła, buty aż tak bardzo nie zesztywniały tym razem. Różnica między pierwszą a druga nocą wynosiła mniej więcej 18*C, a ja mimo to spałem w tej samej konfiguracji jeśli chodzi o ubranie co poprzednich nocy. Tym razem komfort poszedł z kolei w drugą stronę i lekko się zgrzałem nawet, ale finalnie nie było tak źle. Śpiwór był mokry tylko przy głowie i w okolicach stóp.
Jak do znudzenia to samo, kolejne Deja vu, przygotowanie śniadania, jedzenie, picie, zwijanie obozu. W niedzielę wstaliśmy trochę wcześniej, wiec koło godziny 10 rano byliśmy już najedzeni, napojeni, zwinęliśmy obóz i ruszyliśmy na ostatni odcinek dzielący nas od samochodu.


Podsumowując wypadzik uznałem za bardzo udany.Po oczywistej euforii, która zapanowała gdy Slaq rzucił luźnym pomysłem co by jechać do Puszczy Rominckiej i uznaniu, że w takie miejsce mogę jechać w każdych warunkach atmosferycznych, zapanował czas trzeźwego myślenia. W chwili gdy Puchal uznał, że ma termin, samochód i cel tak naprawdę jest już na wyciągnięcie ręki. Tydzień przed wyjazdem zacząłem zastanawiać się czy w ogóle jechać, w każdej prognozie pogody straszyli powrotem mrozów, a ja nie czułem się kompletnie przygotowany. Od początku zapowiadałem, że gdy temp. na Suwalszczyźnie spadnie poniżej -15*C to nigdzie nie jadę i nikt mnie nie przekona. Z każdym mijanym dniem, zbliżającym nas do wyjazdu znów poczułem wielki przypływ radości i adrenaliny, ze względu na możliwość odwiedzenia tak wspaniałego miejsca. Z tym czy pojadę czy nie walczyłem do samego końca. Chociaż już dzień przed wyjazdem byłem całkowicie okupiony i spakowany wciąż miałem wątpliwości. Prawdę mówiąc decyzję podjąłem w zasadzie na jakaś godzinę przed wyjściem z domu. Pomyślałem, dobra jade, niech się dzieje co chcę. Może już nigdy w życiu nie nadarzy się tak łatwa możliwość jak pojechanie na biegun polski samochodem w takim towarzystwie.

Trochę się zmarzło, poharatało, zmęczyło, ale nie żałuję nawet jednej chwili spędzonej w najwspanialszym lesie jaki miałem do tej pory okazję odwiedzić w Polsce.





Puszcza jest niczyja, nie moja, ani twoja, ani nasza, jeno boża, święta! 



4 komentarze:

  1. Zazdroszczę :)
    btw.porządna relacja

    OdpowiedzUsuń
  2. ale z Was oszołomy ! Fajnie się czyta relacje z takich wypraw. Czekam na kolejne ! Pozdrowionka

    OdpowiedzUsuń
  3. konkretna wyprawa. I naprawdę w dechę opisane. Jaca- masz chłopie rękę do tekstów:)

    OdpowiedzUsuń
  4. That looks like a great area for bushcraft.
    The food looks good and mead.

    OdpowiedzUsuń