poniedziałek, 10 września 2012

Narwiański rekonesans

Gdzie kończy się Wkra, gdzie zaczyna się Narew tam zaczynają się ryby. Przynajmiej przy tych warunkach hydrometeo jakie mamy obecnie. W skrócie, sucho jest. Wkra czyściutka, cieszy oko niestety strasznie płytko. Ale do rzeczy....

Spacer zaczęliśmy w Pomiechówku, zaopatrzyliśmy się w lokalnym w sklepie w napoje chłodzące i ruszyliśmy nad rzekę. Szybka decyzja, którym brzegiem idziemy? Rzut kapslem zdecydował -prawym.
Mijamy malownicze miejscówki wędkarskie. Po drodze Sławek wypatrzył 2 klenie w jakże przeźroczystej wodzie w porównaniu do tej wiślanej.




 Lekko podjarani zaczęliśmy obławiać okolicę, niestety 0. Chwile później miejscowy studzi nasze zapędy mówiąc ze przy takiej wodzie nic nie złapiemy. Jak się później okazało miał rację.





Po jakimś czasie sami doszliśmy do tego co nam powiedział lokals. Kierowaliśmy się w stronę Narwi, obławiając co jakiś czas jakieś głębsze miejsca. Do pierwszego celu, czyli ujścia doszliśmy koło godziny osiemnastej, zahaczając po drodze o ślub, zawody w myciu quada w rzece a także psa śledzącego plecaki.
 Upragnione ujście okazało się piaskową mielizną, bez jakich kolwiek szans na udany połów.



Lekko niepocieszeni skierowaliśmy się w stronę Modlina, by znaleźć miejsce na wędkowanie i nocleg.
Sławek wywęszył coś w zaroślach, gdyż brzeg był zbliżony do wiślanego.



Na grunt ( w tym przypadku ciężarki przelotowe + czerwony robak) złowiliśmy tylko glony/trawsko którego było mnogo. Wielokrotne oszukane brania skłoniły nas do zwinięcia zestawów.
Miejsce noclegu? Urokliwe zarośnięte wyniesienie między rzeką a błockiem, zapewne bagnem gdy woda jest wyższa. Klimatu dodawały wszechobecne szerszenie. Po kolacji udaliśmy sie na spoczynek by zgodnie z planem wstać o 6 rano i pospiningować.
Ja wstałem, drań oczywiście nie. Herbatka i baton postawiły mnie na nogi, wiedziałem że wczesna pora sprzyja wędkowaniu więc po 7 złowiłem okonka. Drań obudził się z zawiści i również zaczął łowić.
Dzień zapowiadał się ciepły i słoneczny, w akompaniamencie radia łowiliśmy jedliśmy i ogólnie krzątaliśmy się po obozowisku do 10 rano. A noo zapomniałem, okolica bardzo urodzajna w mięte, jeżyny, konopie, i chmiel. Nawet obozowisko pachniało miętą, pewnie dla tego że rozdeptaliśmy jej sporo zakładając obóz..
Żeby nie było że niszczymy i marnujemy - mięte tez zaparzyłem w nieco pedalskim kubeczku.



 Idąc wzdłuż Narwi krajobraz ostro się zmieniał, z łęgów przeszliśmy na laki i pola, a łagodny brzeg zmienił się w skarpę.




Tu Sławek złowił coś na cykadę, coś fajnego... jedna spięło się. Uciekło.  Idąc dalej doszliśmy do skraju łąki, na dole skarpy siedział miły wędkarz udzielając nam stosownych rad na temat łowienia w tym miejscu. Sprawdziły się :) Ja złowiłem tu 3 duże okonie, Sławek 1.

 
 

 Po obiedzie, połowiliśmy jeszcze trochę i udaliśmy się na pociąg do Modlina. Cóż... trasa nie była opracowana więc łażąc łąkami, wpakowaliśmy się w bagna. Na szczęście jest susza i dało się je pokonać bez większych kłopotów. Idąc na przełaj trafiliśmy komuś do ogródka. Uprzejma pani pozwoliła nam przejść. Pociąg już oczekiwał na nas na stacji. Czy zdarzymy kupić bilet? ...Jak kocha to poczeka.
Poczekał  :)

czwartek, 24 maja 2012

Miejskie połowy.

A się wybraliśmy z Jackiem na rybki. Właściwie, to jechałem na samotne łowienie, ale coś mnie po drodze podkusiło, by zadzwonić do drania. Jackowy początkowo próbował się wykręcić dopiero co nastawionym praniem, sprawami na mieście - ogólnie "dykty ciężkie - obijają się".  Typowe. Po dłuższych jednak namowach dał się skusić Poleźliśmy zatem połowić w okolice Mostu Poniatowskiego.


 Aura miła, przechadzające się dziewczęta również - całkiem miła odmiana. ; ) W tak zwanym miedzy czasie zadzwoniłem również do Slotha, bo a nuż  i On będzie chciał połowić. Sloth  uznał, że w mieście nie ma ryb i on nie jedzie. Wyzwałem go więc, tak jak to umiem tylko ja,  i następnie zmontowałem wędkę. Nie "znałem" wody, więc początkowo nie ufnie rzucałem woblerami  - szkoda byłoby stracić. Na płyciźnie, obok siedzącej zakochanej pary, grasował jakiś drapieżnik. Nie za bardzo potrafiłem ocenić któż to. Myślałem, że to  młody szczupak, ale jak się później okazało "zbirem" był okoń.  Wziął mi prawie pod nogami.





Jacek przejął wędzisko i skwapliwe obrzucał interesującego go rejony. Nie miał jednak szczęścia do ryb. Po jakimś czasie oddał mi wędkę i poszedł załatwić swoją sprawę na mieście. Ja zaś rzucałem nadal na płyciźnie, gdyż przyuważyłem grasującego tam klenia, ale nie dał się skusić. Tymczasem nieco dalej za krzakami bujnej łoziny "coś" grasowało. Wyskoczyło ponad wodę, ale nie dostrzegłem w porę co to było. Poczłapałem zatem z wędziskiem i zasadziwszy się za krzakiem, począłem obrzucać rejon. Po trzech rzutach poczułem uderzenie i wyholowałem - Jazia - 26 cm.



Akuratnie przyszedł Jacek, więc przejął wędkę i dalej luźno sobie łowił.




Niestety nie udało mu się nic złowić. Może innym razem. Wypad choć krótki, okazał się bardzo przyjemny - trza będzie częściej uskuteczniać miejskie akcje ;D

P.S.  Ja niczego nie porzucam, nie zdradzam, nie zawieszam ; )  Opisywać zwyczajnie będę tylko wspólne wypady i akcje ; )  Pozdrawiam.

wtorek, 8 maja 2012

Camp C.H.U.J.N.I.A.

Dnia 04 maja roku Pańskiego 2012 udałem się ze Sławkiem nad zacną Vistulę, celem sprawdzenia dobrostanu naszej ichtiofauny. Spotkanie dość spontaniczne, zgadaliśmy się chyba nawet tego samego dnia rano. Jako że karty mamy opłacone wypada sprawdzić na co idą nasze składki. Spotkaliśmy się późnym popołudniem, dzień był dość duszny, temperatura około 25*C?. W powietrzu wisiała burza.
Z wału ruszyliśmy w stronę rzeki, od dłuższej chwili już kropiło a wiat powoli się wzmagał. Ja przywdziałem holendra, Sławek dzielnie przyjmował deszcz na polar. Zauroczeni przecudowną pogodą wymienialiśmy poglądy na temat teorii-Co za niemiec sabotuję pogodę.
Po dotarciu na główkę spotkaliśmy 1 wędkarza,  powiedział że marnie i rozminął się z nami idąc w swoja stronę. Zdjąłem poncho i zrobiłem prowizoryczną kryjówkę na plecaki i resztę stafu. podczas gdy ja montowałem schron Łajdak uciekł z wędka nad wodę-oczywiście zostawiając swoje graty na deszczu.
Pochowanie wszystkiego zajęło mi kilka chwil, zabrałem się za składanie wędki, deszcz przybierał na sile.
Prowizorka okazała swoje słabe strony, na ponchu zaczęła się zbierać wodę a wiatr zawiewał deszcz na rzeczy.
Tak więc tu dobra rada, żeby nie robić na odwal się bo deszcz wcale nie musi być przelotny -jak myśleliśmy.
Cały czas pada, aż odechciało się łowienia, stałem pod drzewami powijając piwko. Slaqu powrócił lekko nasiąknięty i oznajmił że też mu się to nie podoba. Zabraliśmy się za budowę schronienia tym razem dla nas. leżące drzewo utworzyło fajną ławeczkę, którą postanowiliśmy zadaszyć. Szło to opornie bo nikomu nie chało się w deszczu łazić po gałęziach i wiązać sznurków. Koncepcja była dobra, słabiej z wykonaniem. Prezes stwierdził ze trzeba poprawić i zabrał się za usprawnienie naszego obozu. Stwierdziliśmy że ogólnie to chu....i stąd taka nazwa. Późnym wieczorem deszcz ustał. Sławek zabrał się na główkę z gruntem a ja zaciąłem szykować sobie spanie na plaży-gdyż ja muszę mieć wygodnie :) . Wygodnictwo miało swoją cenę, za nie stanie przy wędkach zapłaciłem brakiem ryb. A dziad wyjął 2 fajne sumiki-bo czatował przy wędce.

Sumy jak to sumy, zjawiają się między 23 a 1.Ja poszedłem spać a wiślanym dziad leżał na kamieniach. Ponoć wyjął jeszcze w nocy jakiegoś krąpia. Budzik nastawiłem na 4.30 Wstałem... po czym zasnąłem, następnie obudził mnie jakiś rowerzysta, a na koniec o 5 Sławek. Ruszyłem się, zrobiłem sobie zupkę i ruszyłem spiningować.Ale zaraz? Ktoś chyba jednak nie wyspał się na kamieniach i wbił mi się do leża. No proszę...
Gdy on spał ja nadrabiałem braki w łowieniu, niestety nic nie wpadło. Po jego przebudzeniu  zjedliśmy śniadanie w naszym Camp C.H.U.J.N.I.A.i zabraliśmy się za poważne wędkowanie.

Rzucałem bez skutecznie, nic nie złapałem. Sławek wstał i również spokój na haczyku.

Dopiero później coś zaczęło się dziać. Najpierw wpadła mój kleń,następnie Sławkowy  mały boleń.
Coś już zaczęło się dziać, dość niespodziewane na duża blachę obrotowa własnego malowania wpadł mi pokaźny szczupaczek. Niestety po wyjęciu go z wody wypiął się z haka. próbowałem go jeszcze złapać wodując wędkę w Wiśle i obijając się troszkę o kamienia ale bestia uciekła. Kolejna lekcja-> PODBIERAK. Sławek w tym czasie polował gdzieś obok na bolenia, który grał mu na nosie od 2 dni.
Znowu spokój, nic nie bierze. Podejmujemy decyzję o zwijaniu się, aż tu nagle na odchodne szczupak, w tym samym miejscu, w którym poprzednio miałem go Ja. Tego udało się podebrać.
Zaczęło robić się upalnie, w słońcu było nawet nieprzyjemnie gorąco. Spiekliśmy sobie karki i wróciliśmy do domów koło 15. Wypad ogólnie na plus, chociaż szkoda że szczupak mi zwiał ;)

 Aha.. jeszcze jedno ogłoszenie parafialne. Sławek zdradza nas tworząc prywatnego 1 osobowego bloga. Ale mówi że nie zawiesza działalności, tylko ją ogranicza więc jeszcze pewnie coś skrobnie ;)

poniedziałek, 13 lutego 2012

Skończył się bushcraft, zaczął się survival

No i stało się. Po raz pierwszy wybraliśmy się z większą ekipą w moje już chyba rodzinne strony. Wybrali się takie skromne, młode, ładne i wspaniałe osoby jak ja, Mr.Sloth, Puachl i Armat, Slaq niestety nie mógł  i pewnie nie żałuje ;] Oto grupa tuż przed wyruszeniem:


Plan była taki żeby wyjść spod mojego domu i łąkami udać się się w stronę skałek omijając jedną ze wsi, ogólnie chodziło o to żeby przejść niezauważonym, przemknąć po kryjomu, celem znalezienia ścieżki biegnącej w kierunku północ-południe. Oddalona od mego domu jest jakiś 1km. Na początku wszystko szło nieźle dopóki nie zachciało mi się skrócić drogi w sposób taki żeby nie omijać największych krzaczorów. Gdy weszliśmy w jakieś trzcinowisko pogubiłem się kompletnie, zakręciliśmy się jak baranie rogi. Mimo, że kompas pokazywał gdzie mamy iść to jakoś nie mogłem mu uwierzyć kierując się światłami okolicznych wiosek. W końcu Puchal wpadł na pomysł, żeby użył jego GPSa. To był błąd największy, niby urządzenie proste i pokazuje gdzie idziesz, ale jakoś mnie niedoświadczonego tak oszukało, że zaczęliśmy się kręcić w kółko. Zdenerwowałem się, robiło się coraz zimniej, do lasu jeszcze kawał drogi więc uznaliśmy że idziemy na azymut po kompasie i już nie szukając drogi. Droga jakimś cudem po chwili się znalazła i już byliśmy na właściwej ścieżce. Uff, a tak wyglądała moja japa gdy w końcu po błądzeniu w polach weszliśmy do lasu:


Potem było już bardziej przyjemnie i spokojnym krokiem przez świerkowy las udaliśmy się w kierunku skałek, które przy których mieliśmy rozbić pierwszy obóz. Gdy dotarliśmy na miejsce było w okolicach godziny 24. Zaczęliśmy się więc gorączkowo przygotowywać do noclegu, zbierając drwa na opał.


Uznaliśmy że najlepiej będzie jak wbijemy się na noc do jednej z jam w skałach i w środku napalimy ognisko używając naturalnego ekranu w postaci kamienia. Tak wyglądała nasza jama jak przyszliśmy:

Puchal uznał, że jest trochę kalustrofobicznie więc rozbił się na zewnątrz tuż naprzeciwko nas


  uznając, że zmęczony całym tygodniem pracy udał się na spoczynek. My zaś we 3 zasiedliśmy w jamie i rozkoszując się ciepłem ogniska zasiedzieliśmy się tak gdzieś do godziny 4.


Potem kolejno uwaliliśmy się w nasze osobiste barłogi. Tej nocy temp. spadła do około -18. Jakoś dziwnym trafem gdy ognisko zgasło strasznie szybko utraciłem ciepło ze śpiwora i musiałem ratować się małą przebieżką po lesie celem dogrzania. Okazało się, że nie tylko ja zmarzłem bo potelepało i Armata i Slotha, ale tym się nie chciało biegać ze mną po lesie ;]. Puchal ze swym kosmicznym śpiworem z pierza nawet nie poczuł jaka była temperatura. Ranek był bardzo przyjemny, nie pomnę już o której wstaliśmy ale obstawiam jakąś 9 albo 10. Słoneczko prażyło już całkiem miło więc łatwo można było się rozgrzać. Tak stado rankiem w taktycznych kominiarkach zrywało się z barłogów:



Uznaliśmy, że po szybkim rozmrożeniu zasobów w postaci kiełbas i smalców po szybkim śniadaniu udamy się do źródeł rzeki Kamiennej, dopływu Wisły. Tak bardzo nie chciało mi się bawić w robienie rozmrożonego żarcie, że zadowoliłem się jedynie 3 kanapkami ze smalcem. To był błąd straszliwy, ale o tym potem. Zatem po najedzeniu się ruszyliśmy dziarsko w drogę rozkoszując się widokami zasypanego lasu. O to sybiracy w marszu:

Po jakimś czasie dotarliśmy w końcu do rzeki, do źródła mieliśmy kilkaset metrów, ale zaczęliśmy się zastanawiać czy opłaca nam się iść do źródła bo rzeka okazała się totalnie zamarznięta. Postanowiliśmy jednak spróbować szczęścia, w końcu potrzeba nam było uzupełnić zapasy wody. Po drodze napotkaliśmy jeszcze taki o to dziwny znak, okazało się, że wszystkie drogi prowadzą do Skarżyska Kamiennej ;] Sam Bareia lepiej by tego nie wymyślił.

  Po dotarciu do źródła okazało się, że woda nadal wybija spod ziemi więc możemy napełnić butle. Zdziwienie wywołało u nas to, że trwa tam ciągła wegetacja mimo środka zimy.







Sloth wpadł na pomysł, żeby zmierzyć temp wody bo okazało się, że pijąc ją można się nawet troszeczkę ogrzać. Jakie było nasze zdziwienie gdy termometr pokazał 7*C   o.0
Zabawiliśmy trochę przy źródełku i udaliśmy się w miejsce w którym byłem ostatnim razem idąc korytem zamarzniętej Kamiennej. Zabawa była przednia, szkoda tylko, że nie dało się cały czas iść po rzece bo było wiele zwalonych drzew w poprzek i trzeba było je omijać.





Oczywiście nie omieszkałem zaliczyć gleby wchodząc za którymś razem na lód, Sloth tak się ze mnie śmiał, że karma dopadła go szybciej niż mógł się spodziewać, jeno Armat wyciągnął wnioski z naszej porażki u ustał gad na nogach. Ponoć mądrych ludzi poznaje się po tym, że potrafią uczyć się na cudzych błędach, bez urazy oczywiście :P



Czas uciekał szybko, a rzeka niestety tak meandruje, że jak Puchal powiedział nam, że przeszliśmy dopiero ok 450m, a trwało to jakbyśmy zrobili z kilometr uznaliśmy, iż trzeba udać się jak najszybciej na miejsce noclegowe żeby ogarnąć jakiś porządny obóz. Wszak dzisiejszej nocy skałki nie mogły nam już posłużyć za schronienie. Po drodze trafiliśmy jeszcze takie oto wywalone drzewo, ogólnie w tym miejscu było strasznie dużo wiatrołomów. korzenie dość płytkie bo pewnie nie łatwo przebić im się przez skały.





Więc po nacieszeniu się zwalonymi drzewami ruszyliśmy raźno do przodu. Czas uciekał nieubłaganie więc trzeba było narzucić większe tempo co nie było łatwe w zmarzniętym i miejscami głębokim śniegu. Warto wspomnieć tutaj o Armacie, który niestety cierpiał na nadmierną potliwość podczas tego gdy forsowałem czasem tempo i zapocił swe wierzchnie odzienie. Nie odbiło się to na nim dobrze bo po dotarciu na miejsce drugiego noclegu koło godziny 17 nie było mu zbyt przyjemnie. A temperatura już wtedy zwiastowała coś niedobrego bo okazało się, że było coś koło -18. Wspomnę teraz o śniadaniu, którego temat poruszyłem wcześniej. Po całym dniu łażenia i całkiem niezłym zmęczeniu opadłem zupełnie z sił gdy przyszło nam rozbijać obóz i rozpalać ognisko. Niektórzy o tym wiedzą, że jak Jaca jest głodny to zły i znaczy to, nie mniej ni więcej, żeby nie wkurwiać lwa. Zabraliśmy się zatem za zbieranie opału i rozpalenie ognia. Przy tej temp. zmarznięciu każdego z nas i przy doskwierającym głodzie okazało się to nie lada wyzwanie. Chciałem rozpalić ogień na szybko licząc na to, że "suche" gałązki świerkowe dadzą szybki płomień i zdążą narobić trochę żaru żeby potem poszło lepiej. Niestety po jakimś czasie ogień zapadł się w śnieg i wiele z niego nie wyszło. W tym momencie po raz pierwszy poczułem, że zaczęło mi spadać morale. Temp. wciąż spadała, Armat marzł, a z ogniem coraz większe problemy. Wystarczający ogień, o który nie trzeba było dbać jak o dziecko udało nam się rozpalić dopiero po około godzinie. Niestety zbierane świerki nie okazały się na tyle suche jak się wydawały i Puchal zabrał się za batonowanie je na mniejsze szczapki. Dopiero wtedy ogień prawdziwie chwycił. Choć ja po tej całej walce i totalnym przemarznięciu głodny zupełnie załamałem się deczko i zacząłem głośno marudzić o tym, że coraz częściej przychodzi mnie przez myśl ewakuacja z lasu. Ciągle spadająca temp. wysnuła mi wizję tego, że prawdopodobnie nie będę mógł się nawet zamontować do mego śpiwora, którego komfort według producenta wynosił -5*C. Po zalegnięciu przy ognisku termometr pokazywał już -20*C a to był dopiero początek. Wszak od jakiejś 18 do świtu dzieliło nas 12h co nie było zbyt optymistyczne. Skoro był już ogień postanowiłem w końcu się porządnie najeść, licząc, że morale się poprawi. Niestety okazało się, że moja fasolka po bretońsku i boczek są totalnie zamarznięte i musiałem liczyć się z tym, że jeszcze trzeba będzie poczekać, aż się odmrozić, żeby można było przystąpić do konsumpcji. Chwilowo tak jak na śniadanie zadowoliłem się 3 kanapkami z zamarzniętym smalcem, chłopaki dopiero zabierali się za swoje zasoby. Tak wyglądało ognisko na początku jego istnienia.


Przystąpiliśmy zatem do grzania żarcia i rozmrażania wody.



W między czasie doszliśmy do wniosku, że dobrym pomysłem będzie rozwieszenie plandeki za naszymi plecami w celu poprawienia komfortu ponieważ zimno doskwierało nam z każdą mijającą godziną. Zanim zdążyłem się najeść minęło już sporo godzin od śniadania porannego więc mróz wyssał już ze mnie totalnie resztki kalorii, było już tylko gorzej. Wizja spędzenie nocy przy ognisku bez rozkładania śpiworów stała się faktem. Puchal jako, że kierowiec udał się na spoczynek do swego ciepłego śpiwora, a my we 3 uznaliśmy, że solidarnie spędzimy tę noc razem, można było uczynić warty, ale ja wcale nie miałem nawet ochoty spać na raty, stwierdziłem, że lepiej nie spać wcale symulując, że nie mam wcale śpiwora. Koło godziny 24 odezwał się do nas Abscessus z informacją żebyśmy przypadkiem nie poszli spać bo zmierza do nas. Na początku uznałem to za jakiś żart z jego strony, ale jakież było zdziwienie gdy w końcu posłyszeliśmy jakieś kroki. Przylazł skubaniec pomóc nam w naszej niedoli. Ja szczerze wątpiłem w jego przybycie bo miał być z nami od początku wyprawy, ale coś mu wypadło i wydało mi się oczywiste, że nie będzie mu się chciało jechać do nas po to tylko żeby spędzić pół nocy. Zanim przylazł w międzyczasie rozstawiliśmy kolejny ekran. A to rzeczony kolega, który tak jak nasza trójka wybrał się zupełnie nieprzystosowany do spania w takich warunkach, zabrał ze sobą jedynie prlowski śpiwór w kamuflażu urban DPM i jakiś letni snugpak. Gdy do nas dotarł przynosząc kolejną plandekę rozłożyliśmy 3 już ekran co dawało +10 do komfortu psychicznego, bo byliśmy już zamknięci z 3 stron i przynajmniej +100 do pokonywania smoków.

Tak wyglądał nasz grajdołek w środku nocy gdy było ok. -22*C
Puchal smacznie śpi a my umilaliśmy sobie posiedzenie ciepłymi trunkami i rozmowami o wszystkim i o niczym. Dla mnie dość ważnym czynnikiem było dotarcie Abscessusa bo tknął we mnie nowe życie chęcią współpracy przy zbierani drwa co spowodowało, że w końcu zrobiło mi się całkiem wesoło. Rozpisałem się już strasznie, nieco chaotycznie wiec trzeba by przejść do jakiejśc puenty.

A więc będąc będąc rok temu w Puszczy Rominckiej gdzie było ok. -22*C czułem się zdecydowanie lepiej, jakieś inne powietrze czy co, nie odczuwałem wtedy tak strasznie tej temperatury jak przy ostatnim wypadzie. Dało się jakoś spokojnie przespać do rana, z tym samym niemal sprzętem, który miałem tym razem. Tu jednak zdecydowanie dłuższe marsze, mniejsze śniadania dały zdecydowanie w kość co spowodowało iż uznałem taką temperaturę za graniczną dla mnie jeśli chodzi o mój sprzęt, ba śpiwora mogłem wcale nie zabierać bo i tak prawie się nie przydał. Doświadczenie było dość ciekawe i w sumie zawsze chciałem sprawdzić jak to jest, ale siedzenie jakieś 14h przy ognisku grzejącym niemiłosiernie, a z drugiej strony marznących zupełnie plecach wcale nie było przyjemnie. Nie mniej udało nam się wytrwać do rana. Momentami miałem już naprawdę dość, zapowiedziałem, że gdy tylko wstanie słońce uciekam jak najszybciej, mój plan został przyjęty z aprobatą, ale rankiem okazało się, ze chłopaki wcale nie
 chcą się tak szybko zrywać, wiec totalnie przemarznięty i wycieńczony bez snu udałem się do domu. Nie był to najmądrzejszy pomysł bo po drodze ubrany we wszystko co miałem nie mogłem się zupełnie rozgrzać, głowa dziwnie mnie bolała, miałem już jakieś zwidy, przeszła mi nawet przez myśl, że mógłbym paść gdzieś w  drodze i nie spać, a reszta ekipy, która wyszła jakieś 30min po mnie mogła mnie nie znaleźć bo polazłem skrótem, którego oni nie znali. Ale na raty udało się nam w końcu dotrzeć do domu. Wyszło na to, że razem z Armatem najbardziej dostaliśmy w kość co lekko odbiło się na naszym zdrowiu. Uznałem, że już więcej nie udam się gdy będzie poniżej -5*C bez zakupienia jakiegoś porządnego śpiwora, w tym roku czekam już tylko do wiosny. A to ostatnie uchwycone temperatury, najniższą termometr wychwycił -23.3*C
Tym optymistycznym akcentem kończę swoją relację i dodaję linki do całych galerii z wypadu. Może jak się uda to chłopaki dopiszą swoje odczucia.

To zdjęcia Puchala z czego niektóre były wykorzystane do posta, może się nie obrazi:

https://picasaweb.google.com/115893634537782695710/WyprawaDoZrodeRzekiKamiennej?noredirect=1

Tutaj Armata, z czego część również wykorzystałem:

https://picasaweb.google.com/107283644944793710740/ZimowyStaporkow?authkey=Gv1sRgCL_TuKTLgejDiwE#

I na koniec moje:

https://picasaweb.google.com/104428128742897687153/SkonczySieBushcraftZaczaSieSurvival#