czwartek, 29 września 2011

Czeczota

Polazłem w las. Czeczoty szukać.
Zabrałem gps i polazłem. Komary się z lasu wyniosły, więc nic mnie nie gryzło.
Całkiem sympatycznie się zrobiło. Wszędzie muchomory - widać jesień ;D
Złaziłem 8,5 km i namierzyłem trzy czeczoty.

Jedną w środku lasu znalazłem.
Jest "dość" spora ;D




Rumianku ciepłego wypiłem, lokalizację owego "czeczociska" zapisałem i będę myślał jak się do niej dobrać w przyszłości ;D






Finito.





Festung Kolberg Rzeźbiołki

Abo zapomniałem, że ja przecież rzeźbiłem se nad morzem.
Wybrałem się z Blanką na spacer po plaży, i po drodze znaleźliśmy korzeń - potwór niby.



Przystąpiłem zatem do oględzin owego potwora i po krótkiej acz wnikliwej analizie stwierdziłem, że się nada na łychę. Uschnięte liście wskazywały, że mam do czynienia z dębem. Niestety ktoś mnie ubiegł i co lepsze kawałki powycinał. Nie poddałem się tak łatwo i upiłowałem dwie część dla siebie. Musiałem się tylko więcej natrudzić ;D Oba kawałki były jeszcze dość wilgotne, więc nim się dorwałem do rzeźbienia, pierwej schły na słońcu kilka dni.
Jedną część przeznaczyłem na łychę.
Tak prezentuje się owa część po wstępnej obróbce.



Rzeźbiłem sobie na plaży w miłym otoczeniu polskich i niemieckich emerytów, którzy co i rusz dopytywali mnie co tam dłubię. Pewnego dnia dojrzał mnie Pan Grzesiu - rzeźbiarz samouk.
Prywatnie bioenergoterapeuta ;D Rozmawialiśmy zatem o energii, trójwymiarze, proporcjach rzeźby i o sztuce antycznej - miły człowiek. Dał mi sporo rad i pozwolił mi podłubać w korze swoimi narzędziami. Zdziwił się, że odgadłem "po węchu" z jakim drewnem mam do czynienia.
Rzeźbił w korze wierzby ;D A z wierzbą od paru tygodni miałem co i rusz do czynienia ;D

Miłe jest dłubanie w korze.



Wymieniłem się z owym Panem Grzesiem telefonami, celem mu wysłania zdjęcia swojego pierwszego "świątka" jeśli oczywiście go kiedyś wystrugam z kory. Dał mi również w prezencie jedną rzeźbiołkę zaś ja dałem mu jedną ze swoich łych ;D

Wracając jednak do łychy z korzenia dębu - oto efekt prawie końcowy.


Miłe panie - emerytki z Kobyłki orzekły, że mam talent ;D Zatem mam talent !
Łycha - wiadomo wpadła w łapy Blanki i stała się łopatką do piasku - nie ukończyłem jej jeszcze. Planuję ją bardziej pogłębić i wyprofilować.

Z drugiego kawałka korzenia postanowiłem zrobić pojemnik na sól i pieprz.
Tak wymyśliła Baska. Przystąpiłem zatem do pracy.

Początek nie był za ciekawy, bo jak tu z czegoś takiego wystrugać "pojemniczek" na przyprawy.



Nie poddałem się łatwo chociaż na ręku pojawiły się odciski no i nadgarstek począł boleć.
Nie skończyłem jeszcze i tego, zatem będę nad tym jeszcze dłubał. Korzeń dębu zaliczyłem, i doświadczenia nieco nabrałem.

Wyszło takie o coś. Moim zdaniem brzydactwo.



Oba me dzieła razem.


To tyle.
Popracuję jeszcze nad tymi "dziełami" gdyż trochu marne są ;D
Finito.

środa, 21 września 2011

Moczary i okolice Łysej Góry

Bagno nam wysycha pomału na blogu, zatem trza je ożywić jakim wpisem.
Nie za bardzo jest co pisać w sumie, gdyż po bagnach w tym sezonie, to raczej mało łaziliśmy - abo komary żarły człeka ;D
Jest jednak jeden wypad zaległy, który wart jest opisania.
Wiosną to było. Się my się wybrali z Jackiem na pewne "taplary"
Znajdują się one niedaleko Ossowa i Leśniakowizny. Wyruszyliśmy zatem w południe dnia pewnego, i wędrowaliśmy na przełaj lasem, celem ku rzece Długiej.

Po drodze wpadliśmy na pewien bunkier, który zawsze był nam jakoś nie po drodze ;D
Bunkier z wierzchu prezentuje się całkiem sensownie, jednak w środku jest mocno zasyfiony. Pełno butelek i wszelakich śmieci.





Gdy dotarliśmy nad rzekę zasiedliśmy se luźno i oczekiwaliśmy przybycia pewnego "typa" z którym byliśmy umówieni na wspólną wędrówkę. Niestety wspólna wędrówka się nie udała z powodu nieporadzenia sobie z dość błahym problemem - przejście przez rzekę.
Typ nie przeszedł, więc się zawinął i se poszedł. Trudno, płakać nie będziemy ;D
Chociaż pewien niesmak jest - odrobiny kultury by się nauczył i normalnie porozmawiał.
Wspólnie z Jackiem przekroczyliśmy rzekę i po krótkiej przeprawie przez łąkę doszliśmy do bagiennego lasu - początku naszej podróży w nieznane ;D


Teren zacny.
Wkraczam dziarsko.

Jacek również.
Przy okazji sprawdza głębokość rowu ;D



Wędrowaliśmy w kierunku północno-wschodnim idąc, to raz lasem, to raz łąką w zależności od tego gdzie było bardziej sucho.

Lasem ;D


I łąką ;D



Nic nam takie kluczenie nie dało, bo i tak wpadaliśmy w głębszą wodę. Pogodziliśmy się z tym faktem (bardziej Jacek i jego taktyczne "najeczki") i weszliśmy na pewną małą zieloną łączkę gdzie do reszty zamoczyliśmy buty ;D
Tuż za łączką weszliśmy w las szukając miejscówki na obóz - wieczór się zbliżał.

Miejscówkę (suchą) znaleźliśmy dość szybko i po standardowych rozbiciu się - zasiedliśmy przy ogniu.



Na kołek, celem wysuszenia poleciały gustownie umoczone "najeczki" Jacka ;D
Może Nike kiedyś zafunduje Jackowi nowe buty za reklamę ;D



Noc była spokojna. Zasnęliśmy obok ogniska. Ja oczywiście słyszałem odgłosy łazictwa i szurania butami. Prosiłem Jacka by przegonił szwendającego się czarta , czy tam inne tatałajstwo, ale był głuchy na moje prośby.

Rankiem obudził mnie deszcz , więc udałem się pod swoją plandekę co by mi śpiwór nie zamókł. Po drodze minął żem Jacka, który se słodko spał. Jako, że mnie nie uratował w nocy - zemściłem się - niech moknie ;D Nie obudziłem go.

Miałem mało wody, więc pod róg plandeki podstawiłem menażkę, celem nałapania deszczówki.





Pod plandeką miłe kap.. kap.. usnął żem - deszcz tuli mnie ;D
Obudził mnie Jacek, który wstał i oczywiście zaczął mnie bezpodstawnie wyzywać, że go nie obudziłem, a on tu moknie. Typowe.
Na śniadanie - kawusia i zupki chińskie. Następnie zwijanie obozu i w drogę.
Las okazał się być soczyście zielony, jak to wiosną zwykle bywa. Jacek w swoim "germańskim" kamuflażu co i rusz stawał się niewidoczny. Wędrowaliśmy cały czas w dość podmokłym terenie, aż w końcu dotarliśmy w pobliże małego bajorka i stojącej obok ambony. Buty oczywiście znowuż mokre. Wiał dość silny wiatr, więc amboną "nieco" bujało. Faktem jest również, że stała praktycznie we wodzie.

Nie zraziliśmy się tymi drobnostkami i wleźliśmy na górę, celem se posiedzenia.



Bajorko obok ambony okazało się dość głębokie i wydawało się rybne - trza będzie to sprawdzić.
Idąc dalej minęliśmy jakiegoś kolesia na rowerze. Trochę był "dziwny" no i w dziwnym terenie go spotkaliśmy. Zrobiło się dość chłodno, a także mokre buty dawały o sobie znać. Lekkie obuwie Jacka nie wyschło szybko, jak to się czasem czyta takie stwierdzenia ;D Może na pustyni schną - nie wiem. Faktem jest, że w lesie nie chciały schnąć.

Po jakimś czasie wyszliśmy na "czarną drogę" prowadzącej do wioski Cięciwa.
Zatem byliśmy na miejscu - doszliśmy do początku naprawdę "dzikiego" bagna.

Wkroczyliśmy weń w nie z pewnymi obawami gdyż drzewa jak by ożyły i na nas spoglądały ;D







cdn.




Festung Kolberg

Se byłem nad morzem niedawno, celem urlopowo - wypoczynkowym.
Baśka gapiła się w morze i pilnowała córy. Córa tropiła "potforasy" i łapała meduzy. Ja zaś pałętałem się po plaży szukając drewna do strugania.




Podczas jednego z takich spacerów zawędrowałem nieco dalej na wschód, i natknął żem się na taki oto obiekt.



Także lepiej nie żądajmy dostępu do morza w Rembridż na "naszym" bunkrze ;D Widzicie jak to się kończy ;D

Wracając plażą dostrzegłem na falach pakunek. Czarna skrzynka. Podjarany "skarbem" chwyciłem za jakiego drąga, na prędce znalezionego i wytargałem tajemnicze znalezisko na brzeg. Oczytawszy się o broni chemicznej topionej w Bałtyku nieufnie przystąpiłem do otwierania paki.Oczywiście nożem Grzymka co by swojego nie brudzić ;D

Oto skarb jaki ukazał się oczom mym.




Dobra, pomidorowa, zupy zjedz , bo wystygnie ;D
Przypomniał mi się Adaś Miauczyński jak "odpoczywał" na plaży ;D
Pewnie on by się ucieszył ze znaleziska ;D

Cały karton zupek.
Niestety przeterminowane - data ważności sierpień 2008r.
Miły spacerek to był.

wtorek, 20 września 2011

Rzeźbiołki 2.0

Znowuż podłubałem nieco w drewnie. Właściwie to cały czas dłubię, więc dodatkowo postanowił żem nadrobić zaległości w pisaniu. Na początku najczęściej dłubałem w drewnie wierzby. Tego drwa miałem spory zapas, a i do nauki drewno owe jest dobre, bo miękkie. Dłubałem oczywiście łyżki.

Oto przykład łychy wydłubanej z wierzby.



Blanka aka moja córka, pożyczyła na chwilę i już mi nie oddała ;D
Finalnie łycha trafiła do rąk mojej matki, która orzekła, że idealnie jej pasuje do "robienia malin"



Następna łycha.

Kolejna łycha powstała z drewna niejasnego pochodzenia.
Kołeczka na nią uciąłem ze sterty drewna co to se leżała na jesiennym zlocie leśnych łaziorów. Pewien Wojciech, stwierdził, uprzednio dłubiąc w tym drewnie, że się ono nie nadaje do dłubania. Uznałem, że sam sprawdzę jak się sprawy mają i upiłowawszy kawałek zatargałem go do domu, celem wysuszenia.

Wydaje mi się, że owe drewno to wiąz, jednak pewności nie mam.



Gdy się ususzyło i spękało, zabrałem się do batonowania, celem podzielenia kołka na dwie części.
W jednej zacząłem mozolnie dłubać łychę, a drugą część zabrał mi Jacek.
Okazało się, że owe drewno jest dość twarde. Przyzwyczajony miękkości drewna wierzby miałem delikatne nieporadzenie, ale uparcie dłubałem dalej.

Zaczyna to to nabierać kształtu ;D



Zaokrąglamy boczki i dorabiamy "komorę zupną" ;D
Zawsze mnie ta nazwa rozczulała ;D




Tak zaś prezentuje się ona pod koniec pracy.


Łychę ową oddałem pewnemu Witkowi na pewnym letnim leśnym spotkaniu ;D
I znowuż sam nie mam łychy na wypady.
To tyle na razie.