poniedziałek, 30 stycznia 2012

Wyżowo

Mrozy ze wschodu nadeszły dość srogie, więc nie wiele myśląc udałem się do lasu. Upakowałem w plecak termos gorącego rumianku, a także kilka niezbędnych zabawek. Aura przyjemna, powietrze rześkie, zaś bagienka - pozamarzane. Szedłem sobie dziarsko w towarzystwie przyjaznych sikorek skaczących po gałęziach, a także dźwięku trzeszczącego śniegu pod butem. Miło. W sosnowym lesie za bunkrem, towarzyszyła mi także - banda niedzielnych "komandosów" strzelająca do siebie nawzajem plastykowymi kulkami. Nieudolnie próbowali się skryć przede mną - marne ich starania ;D Wędrowałem sobie standardowo nad rzeczkę. Droga częściowo była nieprzetarta, ale szło mi się wielce sympatycznie.
Na skrzyżowaniu nieopodal miejscówki zlotowej (w budce dla ptaków) dostrzegłem zainstalowaną kamerę ;D Aż się wywaliłem na tę okazję ;D Zmyślnie schowana, ale rzuca się w oczy - nie wróżę jej długiej kariery. Na miejscówce zlotowej miał być Anioł, ale zastałem po nim tylko ślady jego bytności. Poszedłem zatem w kierunku rzeki, celem se jej obejrzenia.






Rzeka zamarzła, ale "coś" się chyba delikatnie zdziwiło podczas przełażenia przez lód ;D



Poszwendałem się po okalających rzekę bagnach, i "powpadałem" sobie radośnie pod lód. Na nogach miałem zaimpregnowane buty BW, więc mogłem sobie pozwolić na takie wyczyny. Po jakimś czasie wyczerpały mi się koncepcje na psucie lodu w lesie, więc postanowiłem odwiedzić pewien olchowy las, w którym to niedawno zabawiałem podczas poprzedniego samotnego wypadu. Słońce, jak zwykle uparło się by zajść wcześnie, więc musiałem się spieszyć.




Skręciłem w drogę wiodącą ku ambonie, a gdy doszedłem do ambony - skręciłem w ścieżynkę wydeptaną przez zwierzęta.




Ścieżynką wędrowałem sobie przez olchowy las i dość szybko doszedłem do miejscówek sobie znanych. Posiedziałem tam sobie i podumałem. Wyciągnąłem także siekierkę i okorowałem głogowego kołeczka. Słońce zaczynało już zachodzić konkretniej, więc mróz dawał o sobie znać coraz bardziej.




Nie wiele myśląc zatrzymałem się na skraju zamarzniętego bagna i wypakowawszy plecak - zmontowałem sobie maszynkę, celem zagrzania fasolki po bretońsku ;D Gaz z butli marnie się jarał, ale dawał radę. Miałem także manierkę pełną miodu pitnego, ale większość zawartości przytargałem z powrotem do domu. Fasolka i gorący rumianek w zupełności mi wystarczyły.
Manierka produkcji jest radzieckiej (lub ruskiej - kto ich tam wie ;) Jest aluminiowa i nie cieknie (sprawna uszczelka) - zabieram ją do lasu dla klimatu - podoba mi się.






Fasolkę naturalnie pożarłem nową łychą ;D
Wykonałem ją z Dzikiego Bzu. Drewno dość twarde - włos wstał, ale minimalny. Łycha używana będzie przeze mnie częściej ;D






Spacerek bardzo udany - przyjemna aura i rześkość ogólna ;D
GPS wyliczył pełne 17 km łażenia - miło.
Finito.

poniedziałek, 23 stycznia 2012

Wreszcie zima

No i stało się, przylazło wreszcie demo zimy więc postanowiłem czem prędzej z tego faktu skorzystać. Od pierwszego śniegu musiałem czekać cały tydzień na to żeby wybrać się w las, więc istniała obawa, że w dodatnich temperaturach śnieg niestety się nie utrzyma i znów będę musiał chodzić po lesie jesienią w zimę. Ale nieee, nie w mojej puszczy niekłańskiej. Moje rodzinne okolice mają to do siebie, że jak śnieg spadnie to w lesie leży do maja ;). Więc gdy tylko wjechałem na wyniosłość drogi oczom mym ukazał się las... ze śniegiem



Rozochocony tym jakże pięknym widokiem ruszyłem raźno ku przygodzie jaką miała być nocka spędzona nad rzeką. Krajobrazy zapierały dech w piersiach, (a może to jednak były papierochy.)







Spacer przebiegał dość spokojnie, po drodze mnóstwo niekiedy świeżutkich tropów zwierząt, rzadko zabieram aparat bo własnego nie posiadam, niestety zwykle gdy mam czym robić zdjęcia okazuje się, że nie ma czego fotografować. Ale ten las ma to do siebie, że jest bardzo cichy i zwierzęta dość czujne, słyszały mnie pewnie z 10km jak szedłem po tym śniegu. Nie to co w rembridge gdzie obok znajduje się strzelnica i las regularnie rozjeżdżany jest przez różnej maści quady i crossy, w takim hałasie odgłos idącego człowieka wydaje się być błogą ciszą.




Gdy wreszcie zboczyłem z drogi okazało się, że wyszło nawet słońce co dodatkowo dodawało walorów estetycznych całej wyprawie.



Z czasem las robi się coraz bardziej gęsty i dziki, taki prawdziwy bór gdzie zmrok zawsze zapada z pół godziny wcześniej niż gdzie indziej, w końcu sam czart tam siedzi bo nieopodal znajduje się rezerwat Skałki Piekło.




Coraz częściej można zauważyć majestatyczne świerki i jodły takie jak ta. Niestety zdjęcia nawet w 10% nie oddają tego co widać na żywo nad czym niezwykle ubolewam, albo po prostu dupa ze mnie, a nie fotograf.





A teraz zapraszam Państwa na krótki film zatytułowany, przedzieranie się nad rzekę. Od razu uprzedzam, że film ma jedynie charakter poglądowy tego jaka wspaniała to okolica więc proszę się nie śmiać. A narracja tylko po to, żeby nie było nudno podczas kręcenia bo co to był by za film bez żadnego dźwięku/fonii.



Tak więc oto dotarłem nad rzekę i zabrałem się za organizację obozu. Godzina była ok. 13 więc jak w mordę szczelił miałem około 3h do ogarnięcia wszystkiego przed zmrokiem, a taki miałem plan bo nie lubię pracować gdy jest ciemno, wolę wtedy odpoczywać przy ognisku.W tym miejscu przedstawiam kolejny film prezentujący jak wygląda rozwieszony tarp i krótkie omówienie tego co zwykle ze sobą zabieram na takie wypady:




 
Tutaj zdjęcie gotowego obozu, chyba najładniejsze tego typu jakie kiedykolwiek zrobiłem ;)



A tu kolejny filmiki już po uzbieraniu drwa na opał, co zabrało mi trochę czasu bo trzeba było się naszukać w miarę suchego i nieświeżego, że tak powiem drewna bo nie mam w zwyczaju ścinania żywych drzew gdy sytuacja tego nie wymaga, a w tym wypadku nie wymagała.


Ogarnąłem się, ze wszystkim, wypiłem rozgrzewającą herbatkę i przystąpiłem do odgrzewania fasolki po bretońsku zakupionej w biedronce, swoją drogą bardzo pyszna gorąco polecam.




Nie wiem o co chodzi, ale nie mogłem obrócić zdjęcia. Po sytej kolacji od razu zaczęło się to czego się obawiałem, ale byłem też w pełni świadomy, mianowicie ostre pierdzenie po zjedzeniu fasolki, dupa doskonale zastępowała mi harmonijkę na której z resztą i tak nie umiem grać. Przystąpiłem zatem do konsumpcji prezentowanego wcześniej na filmie wina. Jako, że zwykłem zabierać toola na wycieczki postanowiłem nie zabierać dodatkowego otwieracza lecz poradzić sobie zwykłym wkrętem. patent wygląda następująco:



Wino udało się otworzyć bez najmniejszych problemów zatem umilałem sobie życie popijając i wsłuchując się w odgłosy biegnącej tuż obok rzeczki. Ciemność zapadła, wino się skończyło więc udałem się w końcu na spoczynek, godzina była ok 21. Temp ok. 0 może -1. Niestety nie zabrałem termometru tak jak wcześniej planowałem.



Sen przebiegał spokojnie do momentu gdy spostrzegłem się iż ciągle śniegi leci mi na łeb wystający ze śpiwora. Początkowo myślałem, że to po prostu wiatr zdmuchuje śnieg, który ostał się na drzewach bo wyraźnie słychać było, że coś dmucha po koronach drzew. Jednak to sypanie ciągle się nasilało. Postanowiłem w końcu wychylić całkiem łeb i odpalić światło. Okazało się, że to nie tyle co śnieg nawiewany, ale prawdziwa śnieżyca, godzina była ok 23. Powstał w tym momencie straszny problem, bo zwykle gdy chodzę do lasu rozbijam tarpa tak, że jest przyszpilony z obu stron do ziemi, tym razem miałem inną koncepcję, żeby za dnia było wygodniej z niego korzystać. No ale ni, trzeba było wygrzebać się z ciepłego barłogu w kalesonach i koszulce i przystąpić do szybkiej reorganizacji dachy, co by więcej nie sypało. Wstałem i przyszpiliłem tarpa, ale nie obeszło się bez szkód bo chwilę mi to zajęło, a przy takiej śnieżycy plecy miałem już dość mokre. Śnieżyca ustąpiła ok. 2 w nocy. Potem w miarę zbliżania się do świtu wszystko to co zdążyło przez noc napadać, zaczęło podjudzane wiatrem skapywać z drzew niczym deszcz waląc o tarp robiąc tyle hałasu co para szkieletów tańcząca na blaszanym dachu. Przespałem tak spokojnie z przerwami do ok 9. Jeszcze w nocy słyszałem jakiegoś sporego zwierza, który przebiegał gdzieś nieopodal bo aż ziemia pode mną zadrżała. Pewnie był to jakiś okazały jeleń. Poranek wyglądał tak:








W niedzielę niestety nie mogłem zabawić zbyt długo więc skończyło się na tym, że napaliłem znów ognisko, zagotowałem wody na herbatkę i posiliłem się kanapkami ze smalcem po czym przystąpiłem do zwijania obozu. Tak wyglądała droga powrotna z dodatkowym śniegiem, który napadał przez noc i nie zdążył jeszcze wystarczająco stopnieć:












Pod sam koniec dowaliło jeszcze śniegiem co nawet udało mi się uwiecznić na zdjęciach:


 Przy wyjściu z lasu znajduje się takie oto źródełko ze zdrowotną ponoć wodą. Całe pielgrzymki samochodów tu przybywają po tą wodę, niektórzy ładują dosłownie po ok. 20 5l baniaków na samochód i odjeżdzają.

A na koniec miły akcent, nietoperze znów zawitały do mojej piwnicy :)





 Znakiem tego chyba idzie zima. W zeszłym roku jak przyleciały to też zaczęły się mrozy.



Na koniec link do całej galerii z wypadu:



niedziela, 22 stycznia 2012

Zimowy nocleg

Od grudnia nie można było doprosić się porządnego śniegu (przynajmniej w Warszawie) coś tam kiedyś i posypało ale zaraz zniknęło. Prawdziwa zima zawitała do nas w zeszłym tygodniu, w planie mieliśmy ją przetestować, niestety zabrakło na to czasu. Korzystając z okazji że aura miała sprzyjać i w ten weekend postanowiliśmy odrobić poprzedni wypad ;)
W dzień wypadu pogoda była paskudna, padał deszcz, na chodnikach królowała ciapa ze śniegu i z błota, ale ale... pod wieczór temperatura spadła do 0*C, śnieg zaczął sypać aż miło, wiec warunki idealne.
Spotkaliśmy się późnym wieczorem, do tego czasu zdążyło już konkretnie napadać, i wciąż sypało.
Judasze odmówili, więc poszedłem tylko Ja i Slaq, Jacek wrócił do rodzinnego domu ale nie próżnował, poszedł w las więc jemu odpuszczam grzechy.
Wypad z braku czasu w dni następnym miał niestety charakter stacjonarny, jak się później okazało nawet lepiej. Po przyjściu na miejsce zastaliśmy burdel na naszej miejscówkę. ASGejowcy nakopali dołów, porobili jakieś umocnienia, nazbierali kłód i coś zmajstrowali, nawet paletę zaciągnęli do lasu. Łachudry zbezcześciły bunkier niszcząc Sławkowe dzwoneczki ( oj będzie siekierą w ryj...) No dobra jesteśmy na miejscu, śnieg pada jak dziki a ognisko trzeba zrobić, Sławek zabrał się za cięcię umocnień asg, a ja rozdrabniałem to na szczapki. Z pomocą kory brzozowej udało mi się rozbujać ognisko, gdy już się porządnie zajęło przestało padać


No skoro się pali to wypadało by coś zjeść, a no i napić się czegoś. Dobroci konsumpcyjnych mieliśmy pod dostatkiem w postaci miodku pitnego i wina ryżowego :D
Co do miodu to było on zakorkowane niestety ale nikt nie miał korkociągu. Po nie udanej próbie wyszarpnięcia korka drutem, został on wbity do środka, Chwilę pożniej okazało się że mam w kieszeni vicka z korkociągiem :D. Podczas kolacji czas umilał nam Sławkowy skaner radiowy, którym to prowadziliśmy nasłuch, wyłapując co lepsze gadki.
Życzliwe drzewa ciskały w nas śnieżnymi pociskami, później dodatkowo zaczął padać śnieg
Późno było, a i zaczęliśmy trochę nasiąkać-no to spać.
A Rankiem:



Trzeba by jeszcze napalić, taaa ale żeby napalić to trzeba się naciachać



Jako że ja rozpalałem wieczorem, teraz kolej Sławomira



Podsumowanie ;)



Co tu więcej pisać... zachęcam do wypadów i zimowych noclegów, przyjemnie, komarów nie ma, tropów można poszukać, ogólnie ładnie jest. Z czasem postaramy opisać jakieś podstawowe zagadnienia i rady co do zimowego bytowania.

czwartek, 5 stycznia 2012

Noworoczny spacer

Nie balowałem w sylwestrową noc, więc dnia następnego byłem rześki ;D
Upakowałem się na szybko w plecak i włączywszy GPS - polazłem w las. Postanowiłem odwiedzić Kozłowe Bagno, a także pewną ambonę. Wcześniej w domu - wbiłem sobie trasę w GPS'a - złożoną z ośmiu punktów. Bardzo przyjemnie mnie "żółte cudeńko" prowadziło - zwiedziłem bagna i dawno nie uczęszczane miejsca :D Dwóch punktów z trasy nie dane mi było zdobyć - moczar strzegł tajemnic swych ;D




Idąc sobie luźno przez Kozłowe Bagno natknąłem się na wycięte drzewa. Powycinali spore brzozy przy leśnej drodze. Z odrzutów - klasycznie już zresztą - wycinam interesujący kawałek do dłubania ;D Jakiś kubeczek mniejszy może sobie z tego zrobię..



Zwiedziwszy i obejrzawszy okolice bagna - wszedłem w sosnowy las, a następnie odnalazłem przecinkę, którą wygodnie lazłem dalej. Po drodze minąłem poletko, na którym dokarmiane są zwierzęta leśne. Podkradłem się cicho, lecz żadnego stfora nie przyuważyłem ;)




Minąłem poletko i kierowałem się dalej trasą sobie wyznaczoną. Po przejściu ok czterystu metrów wszedłem w wysokie trawsko i wypłoszyłem zeń sarnę. Sarna w paru susach opuszcza trawiasty teren i wbija w las - tyle ją widziałem. Spokojnie wędruję dalej. Do kolejnego punktu pozostało mi parę metrów ;]



Przy kolejnym zaliczonym punkcie, skręcam w interesujący mnie teren. Ścieżka wyglądała na zachęcającą. Mgły zaczynały się podnosić, więc skuszony - poszedłem nią ;D




Ścieżynka wiła się tajemniczo, aż przywiodła mnie w okolicę terenu podmokłego. Kolejny punkt , który sobie wbiłem okazał się nie do zdobycia.





Nie wiele myśląc okrążyłem bagno, i po krótkiej "przedzierce" przez małe brzózki - wyszedłem na piaszczystą polanę z amboną. Polana usiana była tropami zwierząt, ale prócz kilku ptaków nic więcej nie zaobserwowałem. Wlazłem sobie na ambonę i luźno się w niej rozgościłem ;D
Wyjąłem słój kwaśnicy i podgrzawszy sobie jadło - zabrałem się ochoczo do szamania. Oczywiście nową łychą ;D




Tym razem wystrugałem łychę z dębu - z dość sękatego kawałka ;D
Łycha mimo, iż całkiem przyjemnie wygląda - nie pasuje mi. Po pożarciu zupy na łysze "wstał włos" z którym nie bardzo chce mi się walczyć.



Kuchenkę gazową wraz z łychą schowałem do plecaka, i następnie zalazłem z ambony.
Słońce zaczynało się pomału chować, więc na szybko zwiedziłem olchowy las. Kolejny punkt doprowadził mnie do gniazda - przypadkiem ;D



Uznałem , iż to gniazdo jakiegoś drapieżcy. Jednak po jakimś czasie doszedłem do wniosku, że może to być gniazdo Czapli lub Bociana ;D Taką se o mam zagadkę w lesie..
Tymczasem mrok zapadał dość szybko, więc przyspieszyłem kroku. Wędrowałem podmokłym lasem. Zwiedziłem interesujące odcinki i wytypowałem kilka "miejscówek" na obozowiska - ogólnie miły wypad. Wychodząc z owego lasu spotkałem na koniec Anioła. Ów osobnik przymierzał się właśnie do fotografowania wieczornej mgły ;D Pogadaliśmy, Anioł foty porobił, i udaliśmy się w kierunku domu ;D Złaziłem ok 14,7 km. Miło.

wtorek, 3 stycznia 2012

Ogrzewacze vol.1

Zima lipna, przynajmniej w Warszawie, początek stycznia a temperatury typowo wiosenne: 7*C
Ale jak mróz złapie to jakoś ogrzać się trzeba, i nie mówię tutaj bynajmniej o jakiejś herbatce z prądem, kurtkami za 1000 zł z ogrzewaniem na akumulator czy czymś takim...Mam na myśli niewielki, przenośne sprzęciki/rzeczy emitujące dla nas tak cenne zimą ciepełko.
W tej części artykułu opisze 2 a w sumie to 3 ogrzewacze ;)

1. Saszetkowe ogrzewacze jednorazowe. (wyglądają trochę jak torebki herbaty?)


Kosztują kilka zł. Działają na zasadzie jakiejś reakcji egzotermicznej aktywowanej tlenem (działa dopiero po otwarciu) Cóż ja kupiłem jakieś chińskie za 2.40? grzały średnio, przez około 6h. Ogrzewacz jest bezpieczny, można go wpakować pod ubranie, trzymanie w kieszeni mija się z celem gdyż nie spełnia wtedy swojej funkcji.

ps. Podobno ''markowe'' grzeją długo i wytwarzają dużo ciepła


2. Ogrzewacz benzynowy marki ? Ruscy.


Ogrzewacz działa długo, spokojnie wytrzymuje całą noc, grzeje aż miło, paliwkiem jest jak sama nazwa wskazuje benzyna, elementem który się zużywa jest żarnik, oczywiście można takowy dokupić.
Koszt tego egzemplarza to 10 zł , nowe na allegro kosztują 20-30 zł
Benzyna do zapalniczki kosztuje około 10 zł
Wszystko fajnie tylko, śmierdzi benzyną :) Wrzucony do śpiwora wyklucza możliwość wsadzenia głowy do środka. Ale nikt nie śpi japą w śpiworze, więc ujdzie. Co do zapachu to nie utrzymuje się on się zbyt długo, więc nie ma obawy o benzynowy zapaszek w śpiworze.
Odpowiednik takiego ogrzewacza firmy Zippo, nie śmierdzi tak bardzo, powiedział bym ze prawie wcale, ale kosztuje 70 zł.

3. Ogrzewacz żelowy


Jest żelem do czasu aż nie zegniemy blaszki, która to rozpoczyna jego krystalizacje, grzeje fajnie, największym minusem jest czas grzania. 30-40 minut. Jednak wystarczy to by nas na trochę rozgrzać w krytycznej sytuacji. Jest wielorazowy, po zużyciu należy pogotować go chwile we wrzątku, kryształy z powrotem zmieniają się w żel.

W dalszej części Sławek opisze pozostałe ogrzewaki, Mam nadzieje że informacje okażą się przydatne, w razie czego zadawać pytania w komentarzach :)

Sławek vs Kuksa 2.0

Żem sobie wystrugał "kubeczek" ;D
Pierwsza próba popełnienia kuksy - skończyła się marnie. Wybrałem zły kawałek drewna, który mi bezczelnie i lekceważąco - spękał :D Nie mogłem tego przeboleć, więc podczas luźnych wypadów w las, baczniej rozglądałem się za jakimś ciekawym drewienkiem nadającym się na kubek. Przypadkiem - podczas wypadu z Jackiem w jego rodzinne strony - trafiliśmy na miejsce ścinki. Zrobiliśmy sobie tam mały postój na herbatexa i kanapki ;D
Rozejrzałem się po okolicy, i oto co ukazało się oczom mym ;D




Całkiem sensowny kawałek pnia brzozy ;D
Wyciągnąwszy piłę - wyciąłem interesujący mnie odcinek. Od owego kawałka odchodziła gałąź, którą uciąłem na miejscu. Miejsce po gałęzi sprawiło mi trochę trudności w późniejszej pracy.


Ucięty kawałek pniaczka upchałem w plecak, i kontynuowałem dalszą podróż wspólnie z Jackiem. Gdy się nam wycieczka skończyła, postanowiliśmy zrobić "warsztaty" z dłubania w drewnie :D
Radosne struganie urządziliśmy sobie przed domem Jacka.



Nożem łyżkowym wybrałem sporo materiału tego dnia. Pniaczek był mokry, zatem robota lekką była, tym bardziej, że Jacek wyostrzył mi porządnie noże :D



Po przyjeździe do Warszawy, postawiłem rzeczony kawałek brzozy pod telewizor, celem by se luźno wysychał i złe promieniowanie niwelował przy okazji ;D Pniaczek sechł "ubrany" w korę. Uznałem, że nie będę jej zdzierał, gdyż "całość" mi popęka. Taktyka owa okazała się być skuteczną. Pniaczek ładnie wysechł, zaś pęknięcia były minimalne i nieuniknione - zbyt suche powietrze mam w domu - kaloryfery.

W któryś wolniejszy dzień zabrałem się zatem do pracy, i najsampierw okorowałem kubełek. Następnie ostrugałem go dziarsko nożykiem, celem pozbycia się nadmiaru drewna, a także, by nadać mu bardziej przyjazny kształt.
Całkiem zaczynało to - to wyglądać ;D





Dopadłem gruby papier ścierny i wygładziłem wstępnie powierzchnię.
Wreszcie zaczynało "to" być nieco ładniejsze :D



Od tej chwili praktycznie codziennie tarłem kubeczek "papiurem" ;D
Powoli i bez ciśnień - ok 20 minut dziennie. Czasem coś wyciąłem nożykiem - jakiś nadmiar, który mnie mierził. Ogólnie lubię taką pracę ;D Kuban po jakimś czasie miał już w miarę zarysowany kształt. Postanowiłem zatem - dorobić mu dziurkę. Dziursko "wydziubałem" nożykiem rzeźbiarskim - Mora - model 106.
Doskonale się nadawał do tej roboty.



Dziura powstała, więc "kuksa" zaczynała być gotowa.
W ostatniej fazie pracy zaokrągliłem jej boczki.



Finalnie waży coś ok 240 gram. Jest zatem "deczku" toporna. Na upartego, można nią jakiemuś namolnemu adwersarzowi podczas nudnej dyskusji przy... walić w łeb ;D Taka właśnie ma być ;D Całość na koniec potraktowałem olejem lnianym. Po tym zabiegu, kuban stał się zdecydowanie piękniejszy ;D
Jak na pierwsze takie dzieło w moim życiu, to jestem bardzo zadowolony. Wiele się nauczyłem, i wiem czego unikać przy kolejne próbie stworzenia czegoś podobnego.

Oto końcowy efekt - ukazany podczas terenowej sesji fotograficznej ;D





Więcej fot tutaj - https://picasaweb.google.com/113556726158067491098/Kuksa#
Pozdrawiam ;)